Wydaje mi się, że w moim życiu przeżyłam więcej końców niż początków.
że jestem taka stabilna, a jedna chwila może całkowicie mnie rozbić,
że olewam to, co jest problemem, a i tak myśli bujają mną na prawo i lewo,
że idę do przodu, bo muszę, ale i tak jest mi przykro,
że nie będę się rozkładać na czynniki pierwsze, bo życie czegoś mnie nauczyło,
że w jednej chwili mam wszystko, a tak naprawdę po głębszej analizie nie mam nic.
Po dzisiejszym dniu trudno się uśmiechnąć. Czy tak trudno o spokój?
W głowie wbiło mi się to, jak strasznie jestem samolubna. Jak mogłam o nich nie pomyśleć? Jak mogłam sama wiać? Nie ze strachu, ale z tego co we mnie siedziało. Tej złości, rozgoryczenia, ogromnego żalu. Potem jego trzęsące się ręce, zagubione oczy. To mnie całkowicie zbiło z tropu i gdybym wtedy nie pomyślała, wyglądałabym tak samo.
Raczej staram się trzymać tego, że po fajnym czasie przychodzi ten niezbyt fajny i cały czar pryska. Ta teoria lubi zataczać wokół mnie błędne koło. Więc na chwilę obecną czas porażek zatrzymał się przy mnie. Co dziwne jakoś nie palę się do tego, aby od niego uciekać, kicham obojętnością. Tak musi być, widocznie.
Z jednego powodu jest mi lżej, przynajmniej na chwilę obecną.
* czuję, że mogłabym powiedzieć wszystko, dosłownie to co mi leży na sercu/ i albo to jest kolejny przejaw mojej naiwności, albo jestem w niebie- nawet przez chwilę.
Gdyby inne ważne sprawy byłyby okej, to z mojego życia mogłabym czerpać 100 procentową moc.
A teraz niech inni korzystają, widocznie im się należy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz